Dzięki białostockiemu oddziałowi IPN, po blisko 50 latach, powrócił w lokalnych mediach a także w mojej pamięci zapomniany temat: „Cudu w Zabłudowie”. Dziś, przypominam sobie, iż w próbie dokumentowania tamtego, ludycznego zjawiska miałem także swój skromny udział. Niestety, bez happy endu.
Była późna wiosna 1965 r. O cudzie w Zabłudowie huczało nie tylko na Podlasiu. Głośno było o nim w całej Polsce a nawet w Europie. A to za sprawą pewnej wiejskiej dziewczynki - której miała się objawić Matka Boska.
Temat nośny choć staroświecki. Szczególnie partyjnym władzom ze Ściany Wschodniej - cierpiącym na kompleksy cywilizacyjne - był nie na rękę. Wszak już wówczas traktowano Podlasie jako zacofaną Polskę B, co w niemałym stopniu obciążało nieudolne, partyjne władze wojewódzkie.
Współpracowałem wówczas z Telewizja Polską w charakterze terenowego korespondenta na województwo Białostockie. Na zgodę filmowania „cudu” ze strony Centrali TVP a właściwie Dziennika Telewizyjnego długo nie musiałem czekać. Jedyną wątpliwość mieli szefowie Telewizji, czy aby na pewno otrzymam zgodę władz lokalnych na filmowanie wydarzenia. Przecież o tym co można było pokazać w PRL-owskiej telewizji decydowała wyłącznie partia, za pośrednictwem cenzorów.
Władze partyjne Białymstoku mogły mieć obawy, iż wpływowi dygnitarze w KC PZPR wykorzystają sprawę cudu przeciwko nielubianemu, pierwszemu sekretarzowi ze Ściany Wschodniej. Podobną okazję rozegrali medialnie kilka lat później, po spartaczonej, asfaltowej drogi z Białegostoku do Augustowa, zrealizowanej według „oszczędnościowego” pomysłu tutejszego pierwszego sekretarza. Także w tamtym, konkretnym przypadku, wykorzystano mój reportaż (chyba opatrzony tytułem: "księżycowy krajobraz") do zakulisowych porachunków z Pierwszym Sekretarzem. Niestety, emisja tamtego reportażu na antenie ogólnopolskiej Telewizji Polskiej, zakończyła moją krótką, bo niespełna 5-letnią karierę w TVP.
Jeśli zgoda lokalnych bonzów na filmowanie „Cudu w Zabłudowie” była problemem, najprostszym rozwiązaniem stało się rżnięcie przysłowiowego głupa.
Apogeum „cudu” (30.05.1965) zbiegło się z wyborami do Sejmu PRL oraz Rad Narodowych. Choć tamte wybory - z centralną listą kandydatów (bez skreśleń) tak zwanego Frontu Jedności Narodu - były wielkim oszustwem wyborczym, władze PZPR traktowały je niezwykle poważnie i priorytetowo. Do realizacji reportażu przydzielono mi (na cały dzień wyborów) służbowy samochód „Warszawę” z kierowcą albowiem materiał filmowy miał być wyemitowany tego samego dnia, w ogólnopolskich wiadomościach Dziennika Telewizyjnego.
Pracę reporterską rozpocząłem o godz. 6,00 w kombinacie włókienniczym Fasty, gdzie robotnice pierwszej zmiany głosowały w zakładowym lokalu wyborczym. Jak sobie przypominam, wszystkie głosujące panie otrzymały z rąk przewodniczącego Rady Zakładowej po jednym, czerwonym goździku, co utrwaliłem na taśmie filmowej. Poza Fastami, odwiedziłem z kamerą filmową kilka innych lokali wyborczych.
Zrealizowany reportaż odwiozłem osobiście do redakcji Dziennika Telewizyjnego, mieszczącego się w Warszawie przy pl. Powstańców Warszawy. W drodze powrotnej zaproponowałem kierowcy kurs do Zabłudowa. Moja znajomość z kierowcą z wcześniejszych wyjazdów na reportaże, oraz możliwość dodatkowego wynagrodzenia za godziny nadliczbowe spowodowały, że kierowca wyraził zgodę na jazdę do Zabłudowa.
Jechałem na przednim siedzeniu obok kierowcy. Na kolanach trzymałem gotową do pracy kamerę filmową. Kiedy zbliżaliśmy się do Zabłudowa, na drodze wjazdowej zauważyłem grupy pielgrzymów. Przez przednią szybę samochodu włączyłem na kilkanaście sekund kamerę filmową. W pobliżu miejsca „cudu” wysiadłem z samochodu i dalej ruszyłem pieszo. Kierowcę odesłałem na godzinną drzemkę po trudach podróży. Na miejscu „cudu”, zostałem wylegitymowany przez jakiegoś cywila, prawdopodobnie agenta SB. W obawie przed możliwymi dyscyplinarnymi represjami wobec etatowego kierowcy Wojewódzkiej Rady Narodowej, który przywiózł mnie do Zabłudowa (w karcie drogowej nie było Zabłudowa), zataiłem przed nim fakt korzystania z samochodu służbowego. Oświadczyłem, że do Zabłudowa przyjechałem motocyklem. I on mi uwierzył, bo w odnalezionej przez IPN notatce służbowej z 30.05.1965 r. figuruje zapis: … „dziennikarz radia i telewizji – Hrynkiewicz przyjechał do Zabłudowa motocyklem…”
Już na rogatkach Białegostoku, w kierunku do Zabłudowa, zostałem zatrzymany przez patrol MO. Legitymacja reportera TVP podziałała magicznie na stróżów porządku publicznego. Kolejnej kontroli musiałem jeszcze się poddać w Zabłudowie. To właściwie nie była kontrola lecz poważna przestroga panów w cywilu, przed dużym ryzykiem filmowania niekontrolowanej przez nikogo masy ludzkiej. Tym bardziej, iż tego samego dnia, przed południem (o czym nie wiedziałem) ZOMO pałowało uczestników cudu.
Zaryzykowałem.
Jednak, zanim podjąłem decyzje wkroczenia w środek tłumu, wcześniej wykonałem kilka ujęć filmowych na obrzeżach wydarzenia, bacznie obserwując zarówno uczestników cudu jak też tajniaków w cywilu. Kiedy przekonałem się, że nie ma negatywnych reakcji na moje filmowanie ani z jednej, ani z drugiej strony, krokiem zdecydowanym (bez asekuranckiego kamuflażu), z kamerą uniesioną w górę, aby była widoczna wszem i wobec, brnąłem przez lepkie błoto do epicentrum cudu. Tłum się rozstąpił, tworząc szpaler w kierunku tej jedynej bohaterki, niesionej na ramionach młodych mężczyzn. Oczywiście, zanim zostałem zaakceptowany przez podniecone zgromadzenie, musiałem wytłumaczyć cel mojej wizyty z kamerą filmową. A cel był jasny: - Cud w Zabłudowie powinna obejrzeć cała Polska. I ten argument chyba przekonał wszystkich uczestników cudu, bo chętnie pozowali mojej kamerze.
Było późne popołudnie. Warunki oświetleniowe nienajlepsze. Przezornie, wcześniej załadowałem do kamery film o dużej czułości. Niestety, rok 1965 to jeszcze okres niemego obrazu filmowego w telewizji polskiej. To lektor, ukryty za szklanym ekranem komentował w studio zrealizowane przez nas nieme filmy. Moja kamera również nie rejestrowała dźwięku. A było co nagrywać. Nie tylko gesty nawiedzonej cudem dziewczynki, lecz także mentorskie teksty, wygłaszane sporadycznie lecz w dużym uniesieniu, były wielce interesujące. Ich treści dziś już nie pamiętam.
Realizacja tamtego, kilkuminutowego reportażu, zatytułowanego przeze mnie: „Cud mniemany, czyli Zabłudów bliżej nieba”… przebiegła spokojnie. Bez żadnych konfliktów. Przysłowiowe schody zaczęły się następnego dnia zanim zdążyłem wysłać do TVP w Warszawie, niewywołany materiał filmowy. Już wczesnym rankiem, o godzinie 8.00, otrzymałem telefoniczną informację z sekretariatu Sekretarza Propagandy KW PZPR w Białymstoku, iż tow. sekretarz oczekuje mnie (pilnie) z filmem, zrealizowanym w Zabłudowie.
Nie znając powodów zainteresowania KW PZPR moim, niewywołanym jeszcze filmem, mogłem oczekiwać różnych decyzji partyjnych decydentów – także możliwości konfiskaty. Moja pierwotna, hipotetyczna decyzja, przewidywała dostarczenie „czystego” filmu i gdyby po ewentualnej konfiskacie okazało się, że film nie zawiera żadnego obrazu, winą za zaistniałą sytuację miałem obarczyć „niesprawną” kamerę filmową. Taki argument mógłby być wiarygodny, gdyby nie czekająca mnie pełna dekonspiracja podczas emisji reportażu na antenie TVP. To zadecydowało, że oddałem film zawierający obraz cudu w Zabłudowie.
Zamiast sekretarza propagandy, przyjął mnie kierownik wydziału propagandy. Oczywiście decyzja partyjnego decydenta – tow. Stanisława K. okazała się najgorsza z możliwych. Odebrał mi film z zarejestrowanym na nim obrazem z Zabłudowa. I choć zapewniał, że jest to tylko kilkudniowa „pożyczka” w celu obejrzenia utrwalonych na filmie zdarzeń, ja byłem wewnętrznie przekonany, że ten film już do mnie nie wróci. Na moje żądanie pisemnego potwierdzenia konfiskaty filmu otrzymałem krótką odpowiedź: - Wy, tu nie będziecie mnie pouczali co mam robić…
Od chwili zakończenia zdjęć filmowych w niedzielne popołudnie 30 maja, do owego pamiętnego telefonu z KW PZPR, wykonanego w poniedziałek 31 maja o godzinie 8,00, upłynęło około 12 godzin. Zabrakło mi zaledwie dwóch godzin aby materiał filmowy o „Cudzie w Zabłudowie” (jak zwykle), znalazł się w przesyłce dworcowej pociągu z Białegostoku do Warszawy. Nie zdążyłem. Oni byli szybsi.
Jeszcze kilkakrotnie próbowałem odzyskać film podkreślając fakt, iż film jest własnością TVP. Bez rezultatu. Dano mi przy okazji do zrozumienia, że powinienem być zadowolony z takiego a nie innego zakończenia sprawy cudu w Zabłudowie. Władza ludowa szybko zapomni o waszym udziale w tym kompromitującym cudzie i ja powinienem szybko zapomnieć o filmie. Nie zapomniałem.
Jaki los spotkał ów pechowy mój film pozostaje nadal tajemnicą. Białostocki IPN odnalazł dwa krótkie filmy z „Cudu w Zabłudowie” (negatywowy i pozytywowy), zrealizowane na identycznej taśmie filmowej ORWO, którą ja używałem. Czy jest to film zrealizowany przeze mnie, po blisko 50 latach nie potrafię udowodnić. Nie mam ani pokwitowania na skonfiskowany film, ani świadków konfiskaty. Jedynym świadkiem rabunku mojego filmu był sam egzekutor czyli ówczesny kier. Wydz. Propagandy PW PZPR w Białymstoku, tow. Stanisław K. który już nie żyje.
Posiadana przez IPN notatka służbowa agenta SB (z potwierdzoną autentycznością) stwierdza iż:
„- w dniu 30 maja 1965 r. na miejsce zdarzenia motocyklem przyjechał mężczyzna, który filmuje miejsce zdarzenia, zaparkowane samochody i furmanki oraz ludzi biorących wodę ze studzienki. Por. Banaszczyk z osobnikiem tym przeprowadził rozmowę w wyniku której dowiedział się, ze jest to Hrynkiewicz dziennikarz radia i telewizji…”(Zmiana nazwiska Rynkiewicz na Hrynkiewicz (bez imienia) może świadczyć, iż informacja o moim filmowaniu w Zabłudowie została wysłana do centrali MO w Białymstoku telefonicznie).
Sąd Okręgowy w Białymstoku, decyzją z dnia 2.06.2015 r. sygn. akt: 1C 98/15 stwierdza, iż jedynym autorem odnalezionego przez IPN materiału filmowego dot. „Cudu w Zabłudowie” jest Zdzisław Rynkiewicz.